4.10.2011

I nie zmienia się nic

Myślę... Wymyśliłam?
Różnica pomiędzy sytuacją, którą postrzegam jako depresjogenną, a powodującą euforię, nie istnieje!

Obiektywnie. Próbuję odnaleźć różnicę między stanem faktycznym sprzed miesiąca, a teraz. Ni dy rydy. Bo nic się tak naprawdę nie zmieniło. Mam ten sam kieracik: praca, dom, praca, dom. Dzieci-śmieci, mąż-wąż, żona-niezrównoważona. Nie przybyło mi pieniędzy. Nie ubyło zmartwień. Sprzątam, piorę i gotuję. Nie mam czasu na układanie fali blond. Lakier z paznokci zlazł.

Dlaczego czuję się lepiej niż miesiąc temu?
Co powoduje substancją mózgową, że potencjalnie te same okoliczności spotykające jedną i tę samą osobę, postrzegane są tak różnie? Dobrze/Niedobrze. Kompletny brak logiki.

Jest dobrze, żeby nie powiedzieć, że świetnie, bo zaraz się coś zesra...

Odpuściłam? Przyzwyczaiłam się? Dojrzewam... he he?

Jasna cholera... starzeję się.

16.08.2011

Czas leci

Czas nieubłaganie leci.
Fakt.
Ktoś napisze: niedobrze! Starzejemy się. Ktoś przychodzi, ktoś odchodzi. Coś zyskujemy, coś tracimy. Pojawia się refleksja. Smutno jakoś...

A ja napiszę: i bardzo dobrze!

Widzę to tak. Za rok, za dwa - deadline, dzieci przyzwyczajają się do koegzystencji. Nastąpi wielki szacher-macher i przeniosę je do jednego pokoju, przy jednoczesnym odzyskaniu sypialni. Przestanę gotować pięćdziesiąt posiłków dziennie. Bo rodzina zacznie szanować mój czas i przestanie żądać. Na śniadanie kaszka bananowa na mleczku dla niego, dla niej paróweczki z keczapikiem i chlebek bez masełka, dla Hanego omlet dobrze ścięty z fetą i oliwkami, a dla siebie ledwo ciepłe powietrze i to dopiero w okolicach szesnastej. Wszyscy domownicy posiadający kończyny górne będą sami spożywać pokarmy stałe i ciekłe. Dzieci przestaną tak często chorować. Będę więcej wydawać na jedzenie niż na leki. A na rozrywki więcej niż na jedzenie. Nastąpi tak zwane odpieluchowanie. Nie będę prać i rozwieszać i składać trzech pralek dziennie. Wyrzucę wszystkie zabawki. Wezmę byle co i wyjedziemy byle gdzie. Będę w stanie utrzymać porządek w domu. Mój kręgosłup odzyska pionową pozycję. Z przyczajonego tygrysa zamienię się w rączą gazelę. Będę nosić niepoplamione i wyprasowane ubrania. Będę przyjmować gości. Będę się gościć. Wyjdę z domu i nie wrócę przez trzy dni bez ciśnień, że nie zjedzą, nie wypiją, nie przeżyją...

Idąc za przekonaniem ogółu: małe dzieci - mały kłopot, karmię się ciężkostrawną ułudą?
Być może, ale tak jak moje dzieci z frytek, nie potrafię z niej zrezygnować.
Dla zdrowia mojego, własnego, psychicznego tak sobie inputuję.

Mam nadzieję, że nic nie zmąci tego cudownego przeświadczenia... i, że i tym razem dostanę okresu.

12.08.2011

Znów będą wakacje

Niniejszym uznaję tegoroczne wakacje za nieudane!
Klapa, porażka, ma-sa-kra.
I nie chodzi tu o polskie morze z gwarancją pogody w pakiecie… jakiejś!
A słono w ustach nie robi mi się od kąpieli w tymże, jeno rzygać mi się chce ze zmęczenia.
W pamięci mam wyjazd dwa lata wcześniej. Pierwsze wakacje z rodziną. Dwoje dorosłych do obsługi jednego dziecka. Lajt, tak zwana zabawa w dom. Odespałam, poczytałam, pozytywnie wynudziłam. Dopiero teraz to widzę. Choć wtedy też narzekałam. Głównie na brak swobody, do której tak przywykłam w poprzednim życiu. Ale mimo wszystko było na tyle przyjemnie, że myślałam…
Nie przypuszczałam...
Najpierw była:
Trzydniowa adaptacja. Przełykam jak gorzką pigułę. Choć gul podchodzi do gardła.
Nie krzycz. Nie panikuj. Nie bij siostry. Nie uciekaj. Uważaj osa! Śpijcie proszę, już pora. A właśnie, że uda mi się zsynchronizować drzemki. A żebyś wiedział, bo muszę chwilę odpocząć. Czemu nie śpisz? Nie, nie pamiętałam, żeby jeszcze tego cholernego misia spakować. Wszystko na mojej głowie. Nic innego dzisiaj nie ugotuję. Jedz co jest. Nie jedz już więcej. Boli? A nie mówiłam? Nie wracamy do domu. Tak, to właśnie są wakacje. No przecież tłumaczę. Nie wrzeszcz, mnie też pożarły komary. Co tym razem boli? A kto mnie przytuli? Stop!!!
Potem:
Dwudniowa chwilowa ulga. Bo choć łatwo nie jest i do relaksu brakuje metra to miejsce zostało mniej więcej oswojone. Dzieci polubiły spanie w jednym pokoju. Efektem czego budzą się koło szóstej rano gruchając do siebie jak dwa gołębie giganty. Czyli przeraźliwie głośno. A ja chcę dalej spać. Położyłam się cztery godziny później niż reszta. Ktoś przecież musiał zrobić coś, żeby kolejny dzień wyglądał na udany. Przygotowania do wyjścia na plażę. Ojoj. Ręcznik i kąpielówki? Tia. Wózek, moskitiera, folia przeciwdeszczowa, strój kąpielowy, pieluchy, mokre chusteczki, papier do dupy, ubranie na zmianę (bo zanim zdążę złapać gamonia, zamoczy to co ma na sobie), picie, jedzenie (dla każdego co innego), kapelusz, okulary, krem, spray na robale, ręcznik, wiadro, łopatka, pojemnik na jagody, smoczek, koc, namiocik plażowy. Aha i wszystko razy dwa. Bożesz ty mój. O czymś zapomniałam? Dobrze, że plaża blisko. I morze jest. Piaskownica i ruchomy basen. Szczęście dzieci moim szczęściem.
 Następnie:
 Spięty poślad w następstwie całodniowej ulewy. Dziesięć metrów kwadratowych podzielić na cztery osoby, to jakieś... malusio. Obijanie się o siebie przestaje być zabawne koło południa. Animuję jak potrafię. Zabawiam. Wymyślam. Obiecuję słoneczko. Dzieci przestają reagować. Jestem małoprzekonująca. Płacz i zgrzytanie zębów. Jutro nie będzie padać?! Na pewno.
W kolejnych dniach:
Czasem słońce. Częściej deszcz. Czasem średnio. Częściej lipa.
Dzieci chcą wracać do domu. Zasadniczo ja też. Tylko, że bez dzieci.
Koniec końców:
Lipa, lipa, lipa. Ostatnie pięć dni leje, wieje, wilki jakieś. Dzieci wymagają stałego zaangażowania siły i środków. Zabawek wzięliśmy jak na lekarstwo. Wymyślamy. Zabawa w wyrzucanie rzeczy z szuflad stała się nudna. Akuku w szafie do wyrzygania. Klap klap rączki. Zgaduj zgadula, w której ręce... Na plażę nie chodzimy , bo łeb urywa. Wszystkie ścieżki w okolicy wydeptane. Atrakcje zaliczone. Spacery w deszczu powodują braki w garderobie na trzy dni przed powrotem do domu. Pozostaje grzebanie w worku z brudami, bo pranie schnie od czterech dni i dalej jest mokre. Funkcjonowanie opiera się na stałoporowości posiłków i drzemek. Dzieci nie dają oddalić się na krok. Zaczęłam „doceniać” fakt, że palę… Jedyna pociecha, że jak się zmęczą to pójdą spać.
Chwila dla siebie, na zebranie myśli chociaż. Upewniam się, że nikt więcej mnie dziś nie potrzebuje. Biorę elektroniczną nianię w rękę i jak na powrozie krążę w promieniu stu metrów od domku.
Hany znajduje mnie przycupniętą za rogiem z kiepem w dłoni.
Przytula mnie mocno. Długo milczymy, po czym szepce – chcę na wakacje.
   Ja też. Tylko z Tobą.

13.07.2011

Uff

Radość przyszła nagle, wraz z ozdrowieniem dzieci.

Rozumiesz, cudownie jest!
Bo oto nikomu nie kapie z nosa. Nikt nie budzi się szesnaście razy w nocy. Nie ma wycia do księżyca mimo zbliżającej się pełni. Nikt nie wymiotuje z bólu. Nie wypluwa lekarstw. Powolutku znikają wysypki. Goją się gardła. Po tygodniu ścisłej przymusowej diety pęcznieją brzuszki. Wyniki badań się normują. Alarm przeciwgorączkowy odwołany.

Można wziąć głęboki oddech. Uff… Wdech. Wydech.
Proste rzeczy awansują do rangi mistycznych przeżyć. Spacer po tygodniu karceru to dopiero radocha. A grzeb dziecko w ziemi ile wlezie. Smaczny piasek? A jedz na zdrowie. Cudownie się uśmiechasz. Cudownie płaczesz. Kolanko? Daj wymasuję, pocałuję. Namaluję zieloną wiewiórkę w rybie łuski, z małym ogonkiem. Postawię wieżę z garnków. Będę ciuciubabką, ciuciumatką.

Wszystko zrobię. Tylko proszę, nie chorujcie więcej.

7.07.2011

Siostro basen!

Jestem chora. Zapalenie gardła i zatok. Organizm zbuntował się. Podjął decyzję, że przyjmie wirusa, żeby odwrócić moją uwagę od problemów głowy. Nie powiem, trochę mu się udało. Szczwany lisek. Przyjaciel...

No1 też chora. Przytargała ten badziew z przedszkola. Dusi się, krztusi, pot ją oblewa.

No2 chory. No musiała go pocałować, musiała... Drugi dzień walki z gorączką. Walka nierówna. 39,5  niezmiennie mimo syropów, czopów, kompresów...

W związku z koniecznością organizacji szpitala w domu, kompletnie nie mam czasu na roztrząsanie obornika na polu swego życia. Nie będzie depresja zbierać żyznych plonów w tym sezonie. Oby...

Niebo płacze za nas oboje. I to jak płacze!

28.06.2011

Klasyka swego gatunku

ON: Co się dzieje kochanie?
Naburmuszona Ona: Nic.
ON: Aha, nic.
NO: No przecież mówię!
ON: To czemu podnosisz głos?
NO: Wydaje ci się!!
ON: Ok.
Rozdzierające ciszę milczenie. W powietrzu unosi się dym ze zgliszcz wieczoru.
ON: Kotku, co jest grane? Przecież widzę, że masz marsa jak snickersa…
NO:
ON: No powiedz coś!? Jesteś na mnie zła?
NO: Nie!!!
ON: To dobrze, bo już myślałem…
NO: Daj mi spokój! Nic mi nie jest!!!  Ja tylko…
ON: Dobra, ale chyba możesz powiedzieć, co cię gniecie? Martwię się o ciebie?
NO: Nic, mi, nie, jest!!!
ON: Ok, już dobrze. Nie było pytania. Wycofuję się bo widzę, że zamieniasz się w jeżozwierza L
NO: Ty nic nie rozumiesz! Buu… Wy. Nigdy nic. Auu… Nie rozumiecie… Chlip…
ON: ???
NO: Buuu… Chlip, chlip…
Kompletnie zaskoczony i w dezorieńcie ON: No już dobrze, myszko… Już dobrze…
NO: Chlip… Nie wiem co mi jest. Przepraszam… Ehh…

21.06.2011

Maska

Zdarza się, że wychodzisz z domu. Mimo braku wyraźnej motywacji, ruszasz się. Umawiasz z dawno niewidzianym znajomym, bo wypada. Cel – podtrzymanie cyklu życia znajomości. Ostatkiem sił, po ostatniej nieprzespanej nocy. Racjonalnie rzecz ujmując powinnaś zostać w domu, bo wrócisz zbyt późno żeby dziś odespać. Ważysz za i przeciw. Wyjdziesz – zmęczenie fizyczne, odpoczynek psychiczny. Nie wyjdziesz – zmęczenie psychiczne i wątpliwy odpoczynek fizyczny. Mimo, że ucieczka wychodzi na prowadzenie, ty nadal nie wiesz co zrobić.

Po dwóch dniach debaty wewnętrznej, szala zwycięstwa przechyla się na stronę wyjść, nawet jeśli nie wiesz dlaczego. Umawiasz się z losowo wybraną osobą z książki telefonicznej. I tak nie interesuje cię co będzie miała do powiedzenia. Cel został określony dwa dni wcześniej plus odsapnąć, plus dokonać restartu systemu operacyjnego, plus przeprowadzić defragmentację mózgu.
Nie zapomnieć założyć maski!

Otwierasz szafę ze wspomnieniami i wybierasz tę, która definiowała cię jeszcze w niedalekiej przeszłości. Która ta była? O jest. Zakurzona, pokryta pajęczyną matczynych rozterek. Otrzepujesz, z trudem odklejają się zmory teraźniejszości. Zakładasz. Piękny uśmiech, beztroska, spontaniczność, drobne szaleństwo w oczach. Żadnych oznak kryzysu tożsamości wieku średniego. Taką chcą cię oglądać, taka się podobasz. To co jest teraz pod maską nikogo nie obchodzi, byłaś inna jak cię poznali.
Dla dobra wszystkich nie ujawniasz się, nie pokazujesz, nie rozpamiętujesz. Udajesz, że bagno cię nie wciąga. Stąpasz po utwardzonej drodze i wiesz na czym ci zależy w życiu. Masz jasno określony plan działania i priorytety. Dzieci, małżeństwo, sukcesy zawodowe, wakacje w lipcu. Albo lepiej w odwrotnej kolejności, żeby odwrócić uwagę od pozycji numer jeden. Uważasz, żeby obślizły język niezadowolenia, nie wychylił się spod maski nawet na sekundę. Udajesz, że rozmowa cię wciąga. A tematy z pierwszych stron dzienników są ci znane. Wykazujesz zainteresowanie meksykańską filmografią, mimo braków w podstawowym repertuarze kin z tego roku. Współczujesz niepowodzeń, radujesz się z trafnych decyzji. Umawiasz się na wycieczkę rowerową, mimo iż wiesz doskonale, że już nie masz roweru.
Pożegnaniom nie ma końca. Do następnego miłego razu.
Tak, tak wiem mam farta, że mam zajebistą rodzinę i całą resztę, tak wiem… - daj spokój. Mało kto tak sobie świetnie radzi mając dwójkę dzieci?!  - powiadasz. Podziwiasz mnie?! Nie daję odczuć, że mam dwójkę dzieci?! – to spodziewałaś się, że będzie ode mnie nimi śmierdzieć? Aaauaa…
Wracam do domu. W metrze ściągam maskę. Przez chwilę patrzę na zmęczoną twarz odbitą w oknie. Odwracam wzrok, nie umiem sobie zajrzeć w oczy. Boję się, że zobaczę dno.

15.06.2011

Figiel

Czytam poprzedniego posta i nie mogę uwierzyć, że to napisałam.
Nie mogę wyjść z podziwu dla własnej pokrętnej natury.
Do wczoraj towarzyszyło mi szczere fantastyczne poczucie, że mogę zapanować nad własnym życiem.
Dzisiaj jestem w piekle. Mózg figluje, zabawia się moim kosztem.

Wstydzę się, bo pozornie nie mam na co narzekać. Tak wiele mam przecież...
Dom, do którego mogę zawsze wrócić.
Dwójka wspaniałych dzieci.
Ukochany Hany.
Wszystko tak jak chciałam i planowałam.

Tylko nikt nie ostrzegał, że to będzie takie trudne. Rutyna. Dni nie różniące się niczym od siebie. Upupienie. Zero spontaniczności. I to, że cały czas coś muszę. Dla innych. Grawitacyjny charakter odpowiedzialności, zawsze sprowadza na ziemię, nie uwzniośla, ciąży. Bez przerw, bez odpoczynku, bez nijakiej pomocy.

Samotność w wielkim mieście.

Zamiast uśmiechu, udawany nerwowy brecht.
Zamiast rozmowy, szczekanie.
Zamiast płaczu, skowyt.
Zamiast empatii od-dziecięcej agresja od-zwierzęca.

Boję się. Chcę być kimś. Nie wychodzi.
Nie mam siły na takie życie, ale też nie mam siły na zmiany.

14.06.2011

Czuję, że żyję

Jakżesz cudowna odmiana po miesiącach depresyjnego nastroju!
Widzę światełko w tunelu.
Wystarczy zawiesić status życiowy matka w stan standby i się poprawia tak, że dech ze szczęścia zapiera. Parę dni, czasem dzień bez dzieci wystarczy, żeby złapać dystans do życia w rodzinie. Na dodatek poprawa jakości bytowania w statusie matka pociąga za sobą pozytywne zmiany dla statusów żona i kochanka! Yeah!
To lubię.

Okazało się, że mogę, umiem troszkę oddalić się od ogniska domowego. W tym czasie nic złego się nie dzieje, ktoś dorzuca drwa do ognia, nie muszę ja wszystkiego doglądać.
Postaram się to kultywować, urywać kawałki dni dla siebie. Na razie powoli, bez ciśnienia, żeby się nie spalić w zetknięciu z atmosferą. Żeby sodówa mi do głowy nie uderzyła. Muszę przeprowadzić wewnętrzną rozmowę z moimi potrzebami. Przeprosić się ze "zmarnowanym czasem". Reaktywować marzenia. Przysłowiowe pasje - przypomnieć sobie definicję słowa, a później stopniowo zacząć trenować i praktykować. Nic na siłę.

Zastanowić się jak przeprowadzić rekonstrukcję życia, żeby się Hany nie spłoszył.
Obowiązek zdjęty czasowo ze mnie, nakłada się automatycznie na niego. A wiadomo jak spada macierzyństwo na kobietę, to ona musi dać radę, bo to matka przecież, nie ma innego wyjścia - wmówili mi. A jak spada na faceta, to on dokonuje wyboru, czy chce angażować się na 100%, czy na pół gwizdka - wszystkie opcje dozwolone i akceptowalne przez społeczeństwo.

Całe szczęście Ukochany mój nie kłania się stereotypom.
Panowie kiwają głowami ze zdziwieniem, panie zazdroszczą. Otóż mam w domu Rzadkość, który odkurza, myje podłogę, podgrzewa kotlety, gotuje parówki, umie robić dobrą herbatę z cytryną i cukrem, no i już całkiem niebywałe zajmuje się dziećmi! Na dodatek pozwala mi wychodzić z domu dalej niż do warzywniaka i na dłużej niż na godzinę.

Mógłby nie robić nic z wypisanych powyżej.
Wystarczy, że dostrzega iż jestem człowiekiem i zasługuję na to by żyć.

11.06.2011

W głowie drzemie

Odkąd urodził się mój syn (jedenaście miesięcy temu) nie rozstawałam się z nim na dłużej niż na parę godzin. Tydzień temu zaliczyłam pierwszy bezdzietny weekend. Obyło się bez ekstrawagancji, byłam chyba w zbyt dużym szoku, ale było super! Odpoczęłam psychicznie.
A dzisiaj znowu zostałam sama. Jest bardzo dziwnie. Cisza, spokój, nic nikt ode mnie nie chce.
Nikt nie zmusi mnie do ugotowania nawet najmniejszej ilości strawy. Postanowiłam tym razem nie kiwnąć palcem w temacie sprzątania, prania i tych podobnych. Wykonuję tylko niezbędne ruchy i to w tempie slow motion. Odpoczywam. Leżę. Oglądam breakfast'owe TV. Za oknem zaczyna się jakiś festyno-koncert.
Super?
Byłoby, gdyby nie moja podstępna konstrukcja wewnątrzczaszkowa. Nie pozwala mi cholera cieszyć się zwyczajnie z tej chwili? Mózg cały czas przypomina mi, że matka ma być sfrustrowana, zapracowana, niewyspana, nieszczęśliwa, rozczochrana i ubrana w worek z juty, przepasany pokutnym rzemieniem.
A co ja robię? Maluję paznokcie, już drugi raz w tym miesiącu. Maluję rzęsy, prasuję najlepszą bluzkę i mam zamiar ją założyć na wieczorne spotkanie ze znajomymi.

Oblewa mnie zimny pot.
Mam nadzieję, że to gorączka a nie chorobliwe wyrzuty sumienia.

9.06.2011

Wyjechali

Nie mogę zrozumieć jak to jest, że marzysz o czymś miesiącami, a jak już to dostajesz, okazuje się że albo tego nie potrzebowałaś, albo miałaś inne wyobrażenie o szczęściu jakie dzięki temu miałaś osiągnąć?
Tak było i tym razem...

Stało się!
Dzieci w liczbie dwa i mąż w liczbie jeden, wyjechali na weekend do dziadków!
Nie pisałam, nie mówiłam, nie chwaliłam się, nawet nie chciałam myśleć, żeby nie zapeszać. Przecież z nimi, no z dziećmi nigdy nic nie wiadomo. Sytuacja może zmienić się w ciągu godziny. Pozorny spokój i nicniedziejstwo może trwać nawet kilka dni. Zaplanujesz coś przyjemnego, to zaraz się gówniarz jeden z drugim rozchoruje.

Marzyłam o takim momencie od roku chyba, ale tak mocno nie wierzyłam w powodzenie przedsięwzięcia, że cholera nic nie zaplanowałam fajnego na ten weekend.

Myśl kobieto, myśl!
Czy mam jeszcze numery do znajomych? Dobra, a czy ktokolwiek jeszcze mnie pamięta - chyba prawdy znać nie chcę, może zaboleć. To może do kina pójdę, ale nie mam pojęcia co grają w tym r o k u!! Paznokcie umaluję, wykąpię się w wannie i będzie to trwać dłużej niż przepisowe trzy minuty. Maseczka z alg... ha ha ha po terminie jedyne osiem miesięcy.
Jeny jaki bałagan, nie mogę się skupić... Trochę poprzestawiam, z grubsza ogarnę ten burdel i gdzieś ruszę moją szanowną dupcię.

Bilans weekendu:
  • sześć pralek,
  • trzy zmywarki,
  • uporządkowana szafa z ubraniami dla dorosłych,
  • odkurzone mieszkanie,
  • wypucowana podłoga,
  • umyta lodówka,
  • posegregowane zabawki,
  • wyczyszczony balkon,
  • zmieniona pościel,
  • zasadzona bazylia i lubczyk :-),
  • w międzyczasie dwa razy po siedem godzin kursu na...,
  • dwie kąpiele po trzynaście minut (dłużej to by była strata czasu),
  • umalowane paznokcie,
  • i jedna bardzo miła i długa rozmowa z najlepszym przyjacielem płci żeńskiej
Jestem szczęśliwa, mogą wracać!

8.06.2011

Matkom ku przestrodze

Całe życie spędziła w domu, poświęciła dzieciom. Pranie, sprzątanie, zmywanie, gotowanie, prasowanie i tak bez końca.

Nie ukończyła studiów, bo zaszła w ciążę i odkryła, że jest to świetny pretekst, żeby się dalej nie męczyć na tym polu. Nie potrafiła dogadywać się z ludźmi.

Nigdy nie znosiła sprzeciwu, co pewnie spodobało się jej mężowi w momencie poznania. Taka mała filigranowa, zadziorna dziewczyna.

Urodził się piękny chłopczyk o sarnich oczach, przy którym powoli zapominała o marzeniach z okresu młodości. Pasje? Jakie pasje, jakie zainteresowania? Teraz miała jego, cudownego, małego szkraba, który potrzebował jej permanentnie. Nareszcie miała kogoś, kto bezdźwięcznie i bez sprzeciwu przyjmował ją taką jaka była.
Krąg przyjaciółek, które w onym czasie jechały na tym samym wózku co ona. Młode matki przesiadujące na piaskownicy i w parku. Otaczał ją wianuszek istot o problemach na poziomie kupek, zupek i zapalenia ucha.

Pierwsze dziecko nie poszło do przedszkola, bo w tym czasie była już w ciąży z drugim. Drugie dziecko długo nie zabawiło w przedszkolu, bo ponoć przez miesiąc nic nie zjadło, tłumacząc się, że mamusia później nakarmi. Czy to prawda, czy li tylko kolejny pretekst do rezygnacji z pracy, która nie spełniała jej oczekiwań. Ok, tak też można, przeczekać i za rok dwa znaleźć inną.
Tylko co dalej?

Dzieci poszły do szkoły, a ona utknęła wśród garnków i szmat. Na domiar złego ojciec sprytnie, czy też na fali euforycznej emigracji masowej, wyjechał na rok do Stanów i zostawił jej wszystko na głowie. Więc nie szukała pracy, żeby zawsze, w razie czego być na posterunku.
Potraktowała niepłatną pracę domową jako swój etat i wypełniała obowiązki jak tylko najlepiej potrafiła. Zapomniała się, nie spostrzegła kiedy przekroczyła granicę. Przestała myśleć o sobie w kategoriach ja-ja, była już tylko ja-matka, sprzątaczka, pomywaczka.

Zanim zorientowała się wszystkie koleżanki wróciły do życia zawodowego, zostawiły dzieci „na pastwę” przedszkoli, szkół i samym sobie. Została sama z problemami kupek, zupek i trzeciego migdała. Bez zrozumienia i oparcia.

Ojciec wrócił smutny, bo nie zrobił zawrotnej kariery i nie zarobił kupy szmalu. Wrócił do domu pełnego starych mebli, dwójki dzieci w wieku szkolnym unikających konfrontacji z toksyczną matką i do sfrustrowanej, przeciążonej odpowiedzialnością żony. Nie spodobało mu się to co zastał. Na każdym kroku kłótnie i swary o przeszłość i brak perspektyw na poprawę bytu. Zaprzeczanie sobie nawzajem, wytykanie błędów, unikanie odpowiedzialności za własne.
Frustracja matki przeszła płynnie w obłęd. Znieważyć każdego kto ma lepiej, bo inaczej. Znienawidzić to co nieznane, więc po polsku nie lubiane. Źródło niepowodzeń oczywiście odnalazła w mężu a później w dwójce dzieci, którym poświęciła wszystko. Łatwo zwalić winę za mdłe życie na innych, nie doszukując się odpowiedzialności w sobie.

I tak minęło kolejnych piętnaście lat. Pozornie nie gorzej, ale jeśli nie lepiej, to chyba w ostatecznym rozrachunku gorzej?!

Dzieci wypłynęły na bezkresne wody oceanu życia.
Nie został nikt, kto by się mógł dobrowolnie poddać kontroli ilości i jakości posiłków spożywanych na dzień. Nie został nikt, kto by bezwiednie i ufnie przyjmował tabletki na oczyszczenie z toksyn, witaminy (codziennie z innej grupy), specyfików na odrobaczanie, minerałów na wypadanie włosów! Lecytyna, magnez, wapienko, egzotyczna mieszanka polskich herbat! Nie został nikt kto by docenił jej heroiczny wysiłek, by dom lśnił jak psu jaja na wielkanoc. Nie został nikt, kto by sprawiał wrażenie zapełnienia pustki. Nie został nikt, kto by chociaż pierdnął w puchową kołdrę, by był pretekst do wyprania i przesypania wsypu do innej poszewki.

Martwe koty kurzu kłębią się pod stolarką meblową, niechciane, znienawidzone. Myśli niezsynchronizowane tumanami przewalają się po głowie.

„Gdzie tu iść, co robić? Jak uciec od tego pustego miejsca? Przecież po trzydziestu latach z nim…z nimi… skupić się na tym co tu i teraz, tak! Kurwa jaki zajebiście jaskrawy jest kolor tego bloku! Gdzie są moje papierosy? O zrobię sobie kawę… i może herbatę? Co dalej, co dalej… już piętnasta a mi niedobrze, a no tak nic jeszcze dzisiaj nie jadłam! Jak mi się nic nie chce, a jaka jestem zmęczona. O kotek, kici kici…”

Nie ma już ucieczki. Umrze uwięziona we własnej głowie.

Dzień Matki (pisane 26.05.2011)

Powinno być tak, że każdy człowiek obligatoryjnie prowadzi bloga o swoim życiu wewnętrznym. Psychoanalitycy i psychiatrzy mają dostęp do zasobów umysłów ludzkich całej planety. Przeprowadzają badania naukowe na jakże reprezentatywnej grupie respondentów. Dokonują wstępnej analizy stanu psychicznego każdego człowieka (oczywiście jakiś uproszczony automat musiałby istnieć do tego zadania, bo by tego nie ogarli chyba). Analizowani blogerzy zapisują się do bazy danych, w której przechowywane są niezbędne dane do komunikacji. Do zagrożonych stanem depresyjnym jednostek automatycznie wysyłane są zaproszenia na psychoanalizę i ewentualną terapię.

Do mnie ktoś mógłby wysłać takie zaproszenie, bo sama nigdy nie zdecyduję się na pójście do specjalisty.
Niby do mnie dociera, że stan w którym znajduje się mój umysł nie powinien trwać przewlekle, ale wytrąca mnie z równowagi fakt, że można to leczyć farmaceutykami?! Sama poradzę sobie z tą apatią, to tylko kwestia czasu.

Tak, tak to na sto procent niewyspanie, zmęczenie, ciągły stres. Trudno sobie przypomnieć początek bóli żołądka. Permanentny ścisk towarzyszy mi od ponad czterech lat, odkąd zaszłam w pierwszą ciążę. Czy kiedyś minie?

Czy zaszycie się na wsi, jak radził mi jeden lekarz internista, coś pomoże? Czy te zmory dopadną mnie niezależnie od miejsca, w którym będę się znajdować.
Boże, jaka jestem zmęczona.
Chciałabym wyrwać tydzień z życia rodzinnego i przeznaczyć go tylko dla siebie. Niewiele chcę, czy aż tak dużo? Wyspać się, może raz upić, wypalić paczkę szlugów za piętnaście złotych, spotkać się z dawno niewidzianymi l u d ź m i… No właśnie ludzie to raczej wymarła rasa dla mnie. Sporadyczne szybkie spotkania, rozmowy przetykane powrotem myślami do ogniska domowego – to jak powroty innego świata z zaświatów. Tak, bo mam wrażenie, że życie teraz toczy się poza moim światem. Wyjazd za granicę miasta jawi mi się jak wyjazd zagraniczny. A to że można być szczęśliwym, a nie daj Boże beztroskim to chyba tylko we śnie jest możliwe.

Dzisiaj Dzień Matki, może spróbuję się chociaż wyspać w prezencie. Tia… sen przerywany nie koi. Ale z dwójką małych dzieci, które na zmianę, po trzy razy w nocy chcą pić, siku, spać?!, myszki, cienie… to raczej niemożliwe!

I dlaczego Mój Ukochany wychodzi akurat dzisiaj napić się z kolegami?

Żebym sobie mogła spokojnie poświętować?

Niedzielna wyprawa

Pierwszy raz spakowałam się dzień przed planowanym wyjazdem, żeby uniknąć ścisku pośladków i zapewnić sobie względny spokój w onym dniu. Bo wyjazd mamy z dwójką dzieci to naprawdę olbrzymie logistyczne przedsięwzięcie.
Pogoda zapowiadała się cudownie: optymalne 25 stopni Celcjusza, z lekka orzeźwiający wicherek i przelotne burze tylko na terenie, z którego akurat wyjeżdżałam.
Dzieci zdrowe, co od jakiegoś czasu uważam za najważniejszy czynnik decydujący o moim samopoczuciu.
Rozmowa z mamą o poranku, potwierdziła że i jej udzielił się dobry nastrój, żadnych narzekań, pretensji, ponagleń, słodkie zniecierpliwienie…
No, wymarzone warunki na wycieczkę za miasto.
Wyjedziemy z samego ranka, żeby nacieszyć się słońcem i świeżym powietrzem i poprzebywać z rodzicami, trochę więcej niż standardowe trzy godziny.

Cudownie!

08:00 – hmm może zadzwonię do Brata, czy już wyjechał z domu? Może wyjdziemy mu na spotkanie, żeby nie opóźniać momentu odjazdu?

08:15 – ok dzwonię, mieli wstać o poranku. Nie odbiera…

08:50 – odebrał, kacowy głos, niewyraźnie wspomina, że zaspali. Trochę mnie irytuje… Dobra nie ma co psuć sobie niedzieli! Ok, przyjeżdżajcie jak najszybciej!

10:00 – co do cholery oni robią? Ileż można jechać 10km, przecież, ach… brak mi słów! Dobra staram się nie pokazywać zdenerwowania, nie chcę im popsuć nastroju, może to tylko mój urojony problem z tą punktualnością.

10:30 – elegancko (3 dorosłych + 2 dzieci z autonomicznymi gigantycznymi fotelikami + bagaże) upakowani do samochodu ruszyliśmy nareszcie w podróż na jeden dzień za jeden uśmiech. Będzie dobrze, zen…

12:00 – dojechaliśmy, uff… Wprawdzie mieliśmy być dwie godziny temu, ale miałam się nie spinać… ok dasz radę? Dam.

12:15 – śliczny mały podwórkowy kundelek @#$%#$^ ugryzł moje ukochane dziecko No1. Zaczęło się, wrzask rozdziera przestrzeń, kury uciekają do kurnika, pies do budy, ludzie bieszą się i zamykają w sobie. Jezu, jak ona wrzeszczy! Ten krzyk morduje współczucie, które zastępowane jest przez błagalne „niech ona przestanie krzyczeć”!

12:45 – No1 przestała krzyczeć i szlochać, zajęła się zabawą w „Walnę No2 w głowę, na pewno ktoś zwróci wtedy na mnie uwagę” (oczywiście nigdy się nie myli)

13:00 – Obiad z rodziną, jedno dziecko na kolanie, zmielona babcina zupka na szczęście smakuje. Drugie dziecko na drugim krześle udaje, że nie ma rączek – trzeba karmić. Powtarzam jak antyzarazkową mantrę: nie pomylić łyżki, nie pomylić łyżki…

13:20 – koniec obiadu, zabrali mi talerz, dlaczego nikt nie zauważył, że nie zdążyłam nic zjeść?!

13:30 – poobiedni spacerek - cuuudownie, łąki łan, ptasi śpiew, pianie koguta… i krzyk rozdzierający eter. No1 wyrżnęła orła na betonie wylanym wokół domu dziadków, zdarte kolano! Burczy mi w brzuchu, nic jeszcze dzisiaj nie piłam, oprócz likieru jagodowego na dobre strawienie obiadu którego nota bene nie zjadłam.

13:45 – udało się wmówić No1, że kolano nie boli.

13:50 – No1 przypomniało się, że kolano jednak boli, i to bardzo.

14:00 – po zmianie spodni, No1 zapomniała o kolanie. Eee…

A potem już było tylko gorzej:

15:00 – upadek na hulajnodze! Na asfaltową drogę.

15:50 – pogryzienie odkomarowe!

16:15 – No1 szlocha, ja szlocham próbując jej wyjaśnić, że naprawdę ją kocham…

17:00 – wywrotka na betonie

17:20 – cała rodzina zastanawia się kiedy w końcu pojedziemy do domu.

18:00 – poślizg na piłce. Gdybym przyjechała własnym samochodem, byłabym już w drodze powrotnej do domu, zmęczona, ale bez uczucia winy, że zamęczam dzieci i całą moją rodzinę, nie przyzwyczajoną do widoku małych rozdarciuchów.

19:00 – pokłucie kolcami dzikiej róży, dlaczego jeszcze nie wsiadamy do tego cholernego auta?

20:00 – aaaaaaaaaa! Pakujemy torby, No1 wyje, No2 patrzy i zupełnie nie rozumie o co chodzi tej wariatce. Buziaczki i uściski, do następnego c u d o w n e g o razu, trzymajcie się. Nawet nie zdążyłam porozmawiać z mamą… znowu…

Boże, dlaczego, wyjechałam z domu?!

21:30 No1 budzi się po podróży, wymęczona , śpiąca, niesiona na rękach do przytulnego, własnego, bezpiecznego łóżeczka i mówi – mamusiuuu, było super!!

Eeee… Brak mi słów…

Pięknie zaczynasz…

Ona jedzie autobusem, zamyślona, nieobecna.
Tysiące myśli kłębią się w  jej głowie. Deliberuje o wszystkich problemach świata.
Dopóki siedziała w domu na dupie i nie miała czasu, żeby się po niej podrapać, nie czytała prasy ni książek. Myślała tylko o dzieciach, przetrwaniu (Jezu czy ten wyraz pisze się przez F czy przez W?), nie docierało do niej jak świat jest skomplikowany, że problemy ludzi na całym świecie przerastają jej wyobrażenie o różnorodności i poziomach cierpienia.
W miesiąc przeczytała pięć książek, mniej lub bardziej ambitnych pisarzy, ale każda poruszająca inną tematykę i osadzona w innych realiach. Nieomal zjadła oczami trzynaście zaległych ulubionych miesięczników bez obrazków, chłonąc teksty jak maślane bułeczki.
I dopadło ją…
Różnorodność poruszanych wątków, wielość trącanych strun w duszy spowodowała, że głowa wpadła w swoisty rezonans doznań. Teraz myśli i ból istnienia oplątują ją jak dzikie pnącze.

Co to oznacza, że ma się oswajać ze śmiercią mając 30+ lat? Wcześniej nie musiała, nie myślała, nie chciała?

Dlaczego wcześniej nie pomyślała, że dieta jej dziadków, rodziców i jej samej w dziecięctwie i obecnie wpływa na genetykę i mutacje DNA jej dzieci? Wiedziała, ale mało ją to obchodziło? Nie dopuszczała do siebie informacji, że coś od niej zależy, że zmiany należy zaczynać od siebie a nie zwalać winę na geny?

Kto do cholery wymyślił niewolnictwo?

Czy powinna się zoperować i stać się piękniejsza, lepszaaa…? Dla kogo, dlaczego?

Od dzisiaj nie będzie krzyczeć w ataku złości, zen! Aaacha! To co wtedy ze złością się stanie? Złość zostanie wchłonięta do środka, żeby przy byle okazji objawić się w postaci zapalenia jajnika, zatok, albo podwyższonego poziomu Helicobacter pylori. W najlepszym przypadku wyprodukuje opryszkę wargowo-nosową, sic!

Jest niezwykle tolerancyjna i otwarta na ludzi, dlaczego jest nietolerancyjna wobec własnych dzieci?

Dlaczego zawsze myśli w kontekście swojej egocentrycznej  MŁA? Może powinna się zaangażować w działalność charytatywną?

Może jej rodzice są jednak mądrzy (na pewno życiowo), a nie zaściankowi i otępiali jak myślała do tej pory? Może zacznie ich poważnie traktować i rozmawiać z nimi?

Dlaczego nie aktorzy, nie śpiewa, nie recytuje i deklamuje, wierszy nie pisze, nie robi zdjęć, nie rozwija talentów?

Pieniądze? Czy robić wszystko żeby je robić?

Umrze zanim znajdzie odpowiedź na wszystkie pytania…

Ależ to boli, no nie myślenie przecież, tylko problemy, heh. Za dużo jak na 20 minut jazdy zatłoczonym, śpiącym autobusem. Przystanek „Grabów” 07:28 – to tu przyjeżdża codziennie od poniedziałku do piątku.
– Przepuść mnie Ty pr…, br…, mrrr… – właściwie tylko pomyślała, bo udało jej się wyartykułować zbyt grzeczne jak na stan ducha – Przepraszam bardzo… – to wróci w opryszczce, teraz to wie na pewno.