8.06.2011

Niedzielna wyprawa

Pierwszy raz spakowałam się dzień przed planowanym wyjazdem, żeby uniknąć ścisku pośladków i zapewnić sobie względny spokój w onym dniu. Bo wyjazd mamy z dwójką dzieci to naprawdę olbrzymie logistyczne przedsięwzięcie.
Pogoda zapowiadała się cudownie: optymalne 25 stopni Celcjusza, z lekka orzeźwiający wicherek i przelotne burze tylko na terenie, z którego akurat wyjeżdżałam.
Dzieci zdrowe, co od jakiegoś czasu uważam za najważniejszy czynnik decydujący o moim samopoczuciu.
Rozmowa z mamą o poranku, potwierdziła że i jej udzielił się dobry nastrój, żadnych narzekań, pretensji, ponagleń, słodkie zniecierpliwienie…
No, wymarzone warunki na wycieczkę za miasto.
Wyjedziemy z samego ranka, żeby nacieszyć się słońcem i świeżym powietrzem i poprzebywać z rodzicami, trochę więcej niż standardowe trzy godziny.

Cudownie!

08:00 – hmm może zadzwonię do Brata, czy już wyjechał z domu? Może wyjdziemy mu na spotkanie, żeby nie opóźniać momentu odjazdu?

08:15 – ok dzwonię, mieli wstać o poranku. Nie odbiera…

08:50 – odebrał, kacowy głos, niewyraźnie wspomina, że zaspali. Trochę mnie irytuje… Dobra nie ma co psuć sobie niedzieli! Ok, przyjeżdżajcie jak najszybciej!

10:00 – co do cholery oni robią? Ileż można jechać 10km, przecież, ach… brak mi słów! Dobra staram się nie pokazywać zdenerwowania, nie chcę im popsuć nastroju, może to tylko mój urojony problem z tą punktualnością.

10:30 – elegancko (3 dorosłych + 2 dzieci z autonomicznymi gigantycznymi fotelikami + bagaże) upakowani do samochodu ruszyliśmy nareszcie w podróż na jeden dzień za jeden uśmiech. Będzie dobrze, zen…

12:00 – dojechaliśmy, uff… Wprawdzie mieliśmy być dwie godziny temu, ale miałam się nie spinać… ok dasz radę? Dam.

12:15 – śliczny mały podwórkowy kundelek @#$%#$^ ugryzł moje ukochane dziecko No1. Zaczęło się, wrzask rozdziera przestrzeń, kury uciekają do kurnika, pies do budy, ludzie bieszą się i zamykają w sobie. Jezu, jak ona wrzeszczy! Ten krzyk morduje współczucie, które zastępowane jest przez błagalne „niech ona przestanie krzyczeć”!

12:45 – No1 przestała krzyczeć i szlochać, zajęła się zabawą w „Walnę No2 w głowę, na pewno ktoś zwróci wtedy na mnie uwagę” (oczywiście nigdy się nie myli)

13:00 – Obiad z rodziną, jedno dziecko na kolanie, zmielona babcina zupka na szczęście smakuje. Drugie dziecko na drugim krześle udaje, że nie ma rączek – trzeba karmić. Powtarzam jak antyzarazkową mantrę: nie pomylić łyżki, nie pomylić łyżki…

13:20 – koniec obiadu, zabrali mi talerz, dlaczego nikt nie zauważył, że nie zdążyłam nic zjeść?!

13:30 – poobiedni spacerek - cuuudownie, łąki łan, ptasi śpiew, pianie koguta… i krzyk rozdzierający eter. No1 wyrżnęła orła na betonie wylanym wokół domu dziadków, zdarte kolano! Burczy mi w brzuchu, nic jeszcze dzisiaj nie piłam, oprócz likieru jagodowego na dobre strawienie obiadu którego nota bene nie zjadłam.

13:45 – udało się wmówić No1, że kolano nie boli.

13:50 – No1 przypomniało się, że kolano jednak boli, i to bardzo.

14:00 – po zmianie spodni, No1 zapomniała o kolanie. Eee…

A potem już było tylko gorzej:

15:00 – upadek na hulajnodze! Na asfaltową drogę.

15:50 – pogryzienie odkomarowe!

16:15 – No1 szlocha, ja szlocham próbując jej wyjaśnić, że naprawdę ją kocham…

17:00 – wywrotka na betonie

17:20 – cała rodzina zastanawia się kiedy w końcu pojedziemy do domu.

18:00 – poślizg na piłce. Gdybym przyjechała własnym samochodem, byłabym już w drodze powrotnej do domu, zmęczona, ale bez uczucia winy, że zamęczam dzieci i całą moją rodzinę, nie przyzwyczajoną do widoku małych rozdarciuchów.

19:00 – pokłucie kolcami dzikiej róży, dlaczego jeszcze nie wsiadamy do tego cholernego auta?

20:00 – aaaaaaaaaa! Pakujemy torby, No1 wyje, No2 patrzy i zupełnie nie rozumie o co chodzi tej wariatce. Buziaczki i uściski, do następnego c u d o w n e g o razu, trzymajcie się. Nawet nie zdążyłam porozmawiać z mamą… znowu…

Boże, dlaczego, wyjechałam z domu?!

21:30 No1 budzi się po podróży, wymęczona , śpiąca, niesiona na rękach do przytulnego, własnego, bezpiecznego łóżeczka i mówi – mamusiuuu, było super!!

Eeee… Brak mi słów…

2 komentarze:

Mama Julisiaczka pisze...

Nie dość że czytałam z zapartym tchem, przeżywałam, współczułam, to końcowa pointa (córeczki rzecz jasna) rozłożyła mnie na łopatki. Wybuchłam, po prostu wybuchłam śmiechem:D

domnie pisze...

ja natomiast popłakałam się żywymi łzami po tym stwierdzeniu, stres mnie nagle opuścił i ciało zareagowało samoistnie.