16.08.2011

Czas leci

Czas nieubłaganie leci.
Fakt.
Ktoś napisze: niedobrze! Starzejemy się. Ktoś przychodzi, ktoś odchodzi. Coś zyskujemy, coś tracimy. Pojawia się refleksja. Smutno jakoś...

A ja napiszę: i bardzo dobrze!

Widzę to tak. Za rok, za dwa - deadline, dzieci przyzwyczajają się do koegzystencji. Nastąpi wielki szacher-macher i przeniosę je do jednego pokoju, przy jednoczesnym odzyskaniu sypialni. Przestanę gotować pięćdziesiąt posiłków dziennie. Bo rodzina zacznie szanować mój czas i przestanie żądać. Na śniadanie kaszka bananowa na mleczku dla niego, dla niej paróweczki z keczapikiem i chlebek bez masełka, dla Hanego omlet dobrze ścięty z fetą i oliwkami, a dla siebie ledwo ciepłe powietrze i to dopiero w okolicach szesnastej. Wszyscy domownicy posiadający kończyny górne będą sami spożywać pokarmy stałe i ciekłe. Dzieci przestaną tak często chorować. Będę więcej wydawać na jedzenie niż na leki. A na rozrywki więcej niż na jedzenie. Nastąpi tak zwane odpieluchowanie. Nie będę prać i rozwieszać i składać trzech pralek dziennie. Wyrzucę wszystkie zabawki. Wezmę byle co i wyjedziemy byle gdzie. Będę w stanie utrzymać porządek w domu. Mój kręgosłup odzyska pionową pozycję. Z przyczajonego tygrysa zamienię się w rączą gazelę. Będę nosić niepoplamione i wyprasowane ubrania. Będę przyjmować gości. Będę się gościć. Wyjdę z domu i nie wrócę przez trzy dni bez ciśnień, że nie zjedzą, nie wypiją, nie przeżyją...

Idąc za przekonaniem ogółu: małe dzieci - mały kłopot, karmię się ciężkostrawną ułudą?
Być może, ale tak jak moje dzieci z frytek, nie potrafię z niej zrezygnować.
Dla zdrowia mojego, własnego, psychicznego tak sobie inputuję.

Mam nadzieję, że nic nie zmąci tego cudownego przeświadczenia... i, że i tym razem dostanę okresu.

12.08.2011

Znów będą wakacje

Niniejszym uznaję tegoroczne wakacje za nieudane!
Klapa, porażka, ma-sa-kra.
I nie chodzi tu o polskie morze z gwarancją pogody w pakiecie… jakiejś!
A słono w ustach nie robi mi się od kąpieli w tymże, jeno rzygać mi się chce ze zmęczenia.
W pamięci mam wyjazd dwa lata wcześniej. Pierwsze wakacje z rodziną. Dwoje dorosłych do obsługi jednego dziecka. Lajt, tak zwana zabawa w dom. Odespałam, poczytałam, pozytywnie wynudziłam. Dopiero teraz to widzę. Choć wtedy też narzekałam. Głównie na brak swobody, do której tak przywykłam w poprzednim życiu. Ale mimo wszystko było na tyle przyjemnie, że myślałam…
Nie przypuszczałam...
Najpierw była:
Trzydniowa adaptacja. Przełykam jak gorzką pigułę. Choć gul podchodzi do gardła.
Nie krzycz. Nie panikuj. Nie bij siostry. Nie uciekaj. Uważaj osa! Śpijcie proszę, już pora. A właśnie, że uda mi się zsynchronizować drzemki. A żebyś wiedział, bo muszę chwilę odpocząć. Czemu nie śpisz? Nie, nie pamiętałam, żeby jeszcze tego cholernego misia spakować. Wszystko na mojej głowie. Nic innego dzisiaj nie ugotuję. Jedz co jest. Nie jedz już więcej. Boli? A nie mówiłam? Nie wracamy do domu. Tak, to właśnie są wakacje. No przecież tłumaczę. Nie wrzeszcz, mnie też pożarły komary. Co tym razem boli? A kto mnie przytuli? Stop!!!
Potem:
Dwudniowa chwilowa ulga. Bo choć łatwo nie jest i do relaksu brakuje metra to miejsce zostało mniej więcej oswojone. Dzieci polubiły spanie w jednym pokoju. Efektem czego budzą się koło szóstej rano gruchając do siebie jak dwa gołębie giganty. Czyli przeraźliwie głośno. A ja chcę dalej spać. Położyłam się cztery godziny później niż reszta. Ktoś przecież musiał zrobić coś, żeby kolejny dzień wyglądał na udany. Przygotowania do wyjścia na plażę. Ojoj. Ręcznik i kąpielówki? Tia. Wózek, moskitiera, folia przeciwdeszczowa, strój kąpielowy, pieluchy, mokre chusteczki, papier do dupy, ubranie na zmianę (bo zanim zdążę złapać gamonia, zamoczy to co ma na sobie), picie, jedzenie (dla każdego co innego), kapelusz, okulary, krem, spray na robale, ręcznik, wiadro, łopatka, pojemnik na jagody, smoczek, koc, namiocik plażowy. Aha i wszystko razy dwa. Bożesz ty mój. O czymś zapomniałam? Dobrze, że plaża blisko. I morze jest. Piaskownica i ruchomy basen. Szczęście dzieci moim szczęściem.
 Następnie:
 Spięty poślad w następstwie całodniowej ulewy. Dziesięć metrów kwadratowych podzielić na cztery osoby, to jakieś... malusio. Obijanie się o siebie przestaje być zabawne koło południa. Animuję jak potrafię. Zabawiam. Wymyślam. Obiecuję słoneczko. Dzieci przestają reagować. Jestem małoprzekonująca. Płacz i zgrzytanie zębów. Jutro nie będzie padać?! Na pewno.
W kolejnych dniach:
Czasem słońce. Częściej deszcz. Czasem średnio. Częściej lipa.
Dzieci chcą wracać do domu. Zasadniczo ja też. Tylko, że bez dzieci.
Koniec końców:
Lipa, lipa, lipa. Ostatnie pięć dni leje, wieje, wilki jakieś. Dzieci wymagają stałego zaangażowania siły i środków. Zabawek wzięliśmy jak na lekarstwo. Wymyślamy. Zabawa w wyrzucanie rzeczy z szuflad stała się nudna. Akuku w szafie do wyrzygania. Klap klap rączki. Zgaduj zgadula, w której ręce... Na plażę nie chodzimy , bo łeb urywa. Wszystkie ścieżki w okolicy wydeptane. Atrakcje zaliczone. Spacery w deszczu powodują braki w garderobie na trzy dni przed powrotem do domu. Pozostaje grzebanie w worku z brudami, bo pranie schnie od czterech dni i dalej jest mokre. Funkcjonowanie opiera się na stałoporowości posiłków i drzemek. Dzieci nie dają oddalić się na krok. Zaczęłam „doceniać” fakt, że palę… Jedyna pociecha, że jak się zmęczą to pójdą spać.
Chwila dla siebie, na zebranie myśli chociaż. Upewniam się, że nikt więcej mnie dziś nie potrzebuje. Biorę elektroniczną nianię w rękę i jak na powrozie krążę w promieniu stu metrów od domku.
Hany znajduje mnie przycupniętą za rogiem z kiepem w dłoni.
Przytula mnie mocno. Długo milczymy, po czym szepce – chcę na wakacje.
   Ja też. Tylko z Tobą.