4.10.2011

I nie zmienia się nic

Myślę... Wymyśliłam?
Różnica pomiędzy sytuacją, którą postrzegam jako depresjogenną, a powodującą euforię, nie istnieje!

Obiektywnie. Próbuję odnaleźć różnicę między stanem faktycznym sprzed miesiąca, a teraz. Ni dy rydy. Bo nic się tak naprawdę nie zmieniło. Mam ten sam kieracik: praca, dom, praca, dom. Dzieci-śmieci, mąż-wąż, żona-niezrównoważona. Nie przybyło mi pieniędzy. Nie ubyło zmartwień. Sprzątam, piorę i gotuję. Nie mam czasu na układanie fali blond. Lakier z paznokci zlazł.

Dlaczego czuję się lepiej niż miesiąc temu?
Co powoduje substancją mózgową, że potencjalnie te same okoliczności spotykające jedną i tę samą osobę, postrzegane są tak różnie? Dobrze/Niedobrze. Kompletny brak logiki.

Jest dobrze, żeby nie powiedzieć, że świetnie, bo zaraz się coś zesra...

Odpuściłam? Przyzwyczaiłam się? Dojrzewam... he he?

Jasna cholera... starzeję się.

16.08.2011

Czas leci

Czas nieubłaganie leci.
Fakt.
Ktoś napisze: niedobrze! Starzejemy się. Ktoś przychodzi, ktoś odchodzi. Coś zyskujemy, coś tracimy. Pojawia się refleksja. Smutno jakoś...

A ja napiszę: i bardzo dobrze!

Widzę to tak. Za rok, za dwa - deadline, dzieci przyzwyczajają się do koegzystencji. Nastąpi wielki szacher-macher i przeniosę je do jednego pokoju, przy jednoczesnym odzyskaniu sypialni. Przestanę gotować pięćdziesiąt posiłków dziennie. Bo rodzina zacznie szanować mój czas i przestanie żądać. Na śniadanie kaszka bananowa na mleczku dla niego, dla niej paróweczki z keczapikiem i chlebek bez masełka, dla Hanego omlet dobrze ścięty z fetą i oliwkami, a dla siebie ledwo ciepłe powietrze i to dopiero w okolicach szesnastej. Wszyscy domownicy posiadający kończyny górne będą sami spożywać pokarmy stałe i ciekłe. Dzieci przestaną tak często chorować. Będę więcej wydawać na jedzenie niż na leki. A na rozrywki więcej niż na jedzenie. Nastąpi tak zwane odpieluchowanie. Nie będę prać i rozwieszać i składać trzech pralek dziennie. Wyrzucę wszystkie zabawki. Wezmę byle co i wyjedziemy byle gdzie. Będę w stanie utrzymać porządek w domu. Mój kręgosłup odzyska pionową pozycję. Z przyczajonego tygrysa zamienię się w rączą gazelę. Będę nosić niepoplamione i wyprasowane ubrania. Będę przyjmować gości. Będę się gościć. Wyjdę z domu i nie wrócę przez trzy dni bez ciśnień, że nie zjedzą, nie wypiją, nie przeżyją...

Idąc za przekonaniem ogółu: małe dzieci - mały kłopot, karmię się ciężkostrawną ułudą?
Być może, ale tak jak moje dzieci z frytek, nie potrafię z niej zrezygnować.
Dla zdrowia mojego, własnego, psychicznego tak sobie inputuję.

Mam nadzieję, że nic nie zmąci tego cudownego przeświadczenia... i, że i tym razem dostanę okresu.

12.08.2011

Znów będą wakacje

Niniejszym uznaję tegoroczne wakacje za nieudane!
Klapa, porażka, ma-sa-kra.
I nie chodzi tu o polskie morze z gwarancją pogody w pakiecie… jakiejś!
A słono w ustach nie robi mi się od kąpieli w tymże, jeno rzygać mi się chce ze zmęczenia.
W pamięci mam wyjazd dwa lata wcześniej. Pierwsze wakacje z rodziną. Dwoje dorosłych do obsługi jednego dziecka. Lajt, tak zwana zabawa w dom. Odespałam, poczytałam, pozytywnie wynudziłam. Dopiero teraz to widzę. Choć wtedy też narzekałam. Głównie na brak swobody, do której tak przywykłam w poprzednim życiu. Ale mimo wszystko było na tyle przyjemnie, że myślałam…
Nie przypuszczałam...
Najpierw była:
Trzydniowa adaptacja. Przełykam jak gorzką pigułę. Choć gul podchodzi do gardła.
Nie krzycz. Nie panikuj. Nie bij siostry. Nie uciekaj. Uważaj osa! Śpijcie proszę, już pora. A właśnie, że uda mi się zsynchronizować drzemki. A żebyś wiedział, bo muszę chwilę odpocząć. Czemu nie śpisz? Nie, nie pamiętałam, żeby jeszcze tego cholernego misia spakować. Wszystko na mojej głowie. Nic innego dzisiaj nie ugotuję. Jedz co jest. Nie jedz już więcej. Boli? A nie mówiłam? Nie wracamy do domu. Tak, to właśnie są wakacje. No przecież tłumaczę. Nie wrzeszcz, mnie też pożarły komary. Co tym razem boli? A kto mnie przytuli? Stop!!!
Potem:
Dwudniowa chwilowa ulga. Bo choć łatwo nie jest i do relaksu brakuje metra to miejsce zostało mniej więcej oswojone. Dzieci polubiły spanie w jednym pokoju. Efektem czego budzą się koło szóstej rano gruchając do siebie jak dwa gołębie giganty. Czyli przeraźliwie głośno. A ja chcę dalej spać. Położyłam się cztery godziny później niż reszta. Ktoś przecież musiał zrobić coś, żeby kolejny dzień wyglądał na udany. Przygotowania do wyjścia na plażę. Ojoj. Ręcznik i kąpielówki? Tia. Wózek, moskitiera, folia przeciwdeszczowa, strój kąpielowy, pieluchy, mokre chusteczki, papier do dupy, ubranie na zmianę (bo zanim zdążę złapać gamonia, zamoczy to co ma na sobie), picie, jedzenie (dla każdego co innego), kapelusz, okulary, krem, spray na robale, ręcznik, wiadro, łopatka, pojemnik na jagody, smoczek, koc, namiocik plażowy. Aha i wszystko razy dwa. Bożesz ty mój. O czymś zapomniałam? Dobrze, że plaża blisko. I morze jest. Piaskownica i ruchomy basen. Szczęście dzieci moim szczęściem.
 Następnie:
 Spięty poślad w następstwie całodniowej ulewy. Dziesięć metrów kwadratowych podzielić na cztery osoby, to jakieś... malusio. Obijanie się o siebie przestaje być zabawne koło południa. Animuję jak potrafię. Zabawiam. Wymyślam. Obiecuję słoneczko. Dzieci przestają reagować. Jestem małoprzekonująca. Płacz i zgrzytanie zębów. Jutro nie będzie padać?! Na pewno.
W kolejnych dniach:
Czasem słońce. Częściej deszcz. Czasem średnio. Częściej lipa.
Dzieci chcą wracać do domu. Zasadniczo ja też. Tylko, że bez dzieci.
Koniec końców:
Lipa, lipa, lipa. Ostatnie pięć dni leje, wieje, wilki jakieś. Dzieci wymagają stałego zaangażowania siły i środków. Zabawek wzięliśmy jak na lekarstwo. Wymyślamy. Zabawa w wyrzucanie rzeczy z szuflad stała się nudna. Akuku w szafie do wyrzygania. Klap klap rączki. Zgaduj zgadula, w której ręce... Na plażę nie chodzimy , bo łeb urywa. Wszystkie ścieżki w okolicy wydeptane. Atrakcje zaliczone. Spacery w deszczu powodują braki w garderobie na trzy dni przed powrotem do domu. Pozostaje grzebanie w worku z brudami, bo pranie schnie od czterech dni i dalej jest mokre. Funkcjonowanie opiera się na stałoporowości posiłków i drzemek. Dzieci nie dają oddalić się na krok. Zaczęłam „doceniać” fakt, że palę… Jedyna pociecha, że jak się zmęczą to pójdą spać.
Chwila dla siebie, na zebranie myśli chociaż. Upewniam się, że nikt więcej mnie dziś nie potrzebuje. Biorę elektroniczną nianię w rękę i jak na powrozie krążę w promieniu stu metrów od domku.
Hany znajduje mnie przycupniętą za rogiem z kiepem w dłoni.
Przytula mnie mocno. Długo milczymy, po czym szepce – chcę na wakacje.
   Ja też. Tylko z Tobą.

13.07.2011

Uff

Radość przyszła nagle, wraz z ozdrowieniem dzieci.

Rozumiesz, cudownie jest!
Bo oto nikomu nie kapie z nosa. Nikt nie budzi się szesnaście razy w nocy. Nie ma wycia do księżyca mimo zbliżającej się pełni. Nikt nie wymiotuje z bólu. Nie wypluwa lekarstw. Powolutku znikają wysypki. Goją się gardła. Po tygodniu ścisłej przymusowej diety pęcznieją brzuszki. Wyniki badań się normują. Alarm przeciwgorączkowy odwołany.

Można wziąć głęboki oddech. Uff… Wdech. Wydech.
Proste rzeczy awansują do rangi mistycznych przeżyć. Spacer po tygodniu karceru to dopiero radocha. A grzeb dziecko w ziemi ile wlezie. Smaczny piasek? A jedz na zdrowie. Cudownie się uśmiechasz. Cudownie płaczesz. Kolanko? Daj wymasuję, pocałuję. Namaluję zieloną wiewiórkę w rybie łuski, z małym ogonkiem. Postawię wieżę z garnków. Będę ciuciubabką, ciuciumatką.

Wszystko zrobię. Tylko proszę, nie chorujcie więcej.

7.07.2011

Siostro basen!

Jestem chora. Zapalenie gardła i zatok. Organizm zbuntował się. Podjął decyzję, że przyjmie wirusa, żeby odwrócić moją uwagę od problemów głowy. Nie powiem, trochę mu się udało. Szczwany lisek. Przyjaciel...

No1 też chora. Przytargała ten badziew z przedszkola. Dusi się, krztusi, pot ją oblewa.

No2 chory. No musiała go pocałować, musiała... Drugi dzień walki z gorączką. Walka nierówna. 39,5  niezmiennie mimo syropów, czopów, kompresów...

W związku z koniecznością organizacji szpitala w domu, kompletnie nie mam czasu na roztrząsanie obornika na polu swego życia. Nie będzie depresja zbierać żyznych plonów w tym sezonie. Oby...

Niebo płacze za nas oboje. I to jak płacze!

28.06.2011

Klasyka swego gatunku

ON: Co się dzieje kochanie?
Naburmuszona Ona: Nic.
ON: Aha, nic.
NO: No przecież mówię!
ON: To czemu podnosisz głos?
NO: Wydaje ci się!!
ON: Ok.
Rozdzierające ciszę milczenie. W powietrzu unosi się dym ze zgliszcz wieczoru.
ON: Kotku, co jest grane? Przecież widzę, że masz marsa jak snickersa…
NO:
ON: No powiedz coś!? Jesteś na mnie zła?
NO: Nie!!!
ON: To dobrze, bo już myślałem…
NO: Daj mi spokój! Nic mi nie jest!!!  Ja tylko…
ON: Dobra, ale chyba możesz powiedzieć, co cię gniecie? Martwię się o ciebie?
NO: Nic, mi, nie, jest!!!
ON: Ok, już dobrze. Nie było pytania. Wycofuję się bo widzę, że zamieniasz się w jeżozwierza L
NO: Ty nic nie rozumiesz! Buu… Wy. Nigdy nic. Auu… Nie rozumiecie… Chlip…
ON: ???
NO: Buuu… Chlip, chlip…
Kompletnie zaskoczony i w dezorieńcie ON: No już dobrze, myszko… Już dobrze…
NO: Chlip… Nie wiem co mi jest. Przepraszam… Ehh…

21.06.2011

Maska

Zdarza się, że wychodzisz z domu. Mimo braku wyraźnej motywacji, ruszasz się. Umawiasz z dawno niewidzianym znajomym, bo wypada. Cel – podtrzymanie cyklu życia znajomości. Ostatkiem sił, po ostatniej nieprzespanej nocy. Racjonalnie rzecz ujmując powinnaś zostać w domu, bo wrócisz zbyt późno żeby dziś odespać. Ważysz za i przeciw. Wyjdziesz – zmęczenie fizyczne, odpoczynek psychiczny. Nie wyjdziesz – zmęczenie psychiczne i wątpliwy odpoczynek fizyczny. Mimo, że ucieczka wychodzi na prowadzenie, ty nadal nie wiesz co zrobić.

Po dwóch dniach debaty wewnętrznej, szala zwycięstwa przechyla się na stronę wyjść, nawet jeśli nie wiesz dlaczego. Umawiasz się z losowo wybraną osobą z książki telefonicznej. I tak nie interesuje cię co będzie miała do powiedzenia. Cel został określony dwa dni wcześniej plus odsapnąć, plus dokonać restartu systemu operacyjnego, plus przeprowadzić defragmentację mózgu.
Nie zapomnieć założyć maski!

Otwierasz szafę ze wspomnieniami i wybierasz tę, która definiowała cię jeszcze w niedalekiej przeszłości. Która ta była? O jest. Zakurzona, pokryta pajęczyną matczynych rozterek. Otrzepujesz, z trudem odklejają się zmory teraźniejszości. Zakładasz. Piękny uśmiech, beztroska, spontaniczność, drobne szaleństwo w oczach. Żadnych oznak kryzysu tożsamości wieku średniego. Taką chcą cię oglądać, taka się podobasz. To co jest teraz pod maską nikogo nie obchodzi, byłaś inna jak cię poznali.
Dla dobra wszystkich nie ujawniasz się, nie pokazujesz, nie rozpamiętujesz. Udajesz, że bagno cię nie wciąga. Stąpasz po utwardzonej drodze i wiesz na czym ci zależy w życiu. Masz jasno określony plan działania i priorytety. Dzieci, małżeństwo, sukcesy zawodowe, wakacje w lipcu. Albo lepiej w odwrotnej kolejności, żeby odwrócić uwagę od pozycji numer jeden. Uważasz, żeby obślizły język niezadowolenia, nie wychylił się spod maski nawet na sekundę. Udajesz, że rozmowa cię wciąga. A tematy z pierwszych stron dzienników są ci znane. Wykazujesz zainteresowanie meksykańską filmografią, mimo braków w podstawowym repertuarze kin z tego roku. Współczujesz niepowodzeń, radujesz się z trafnych decyzji. Umawiasz się na wycieczkę rowerową, mimo iż wiesz doskonale, że już nie masz roweru.
Pożegnaniom nie ma końca. Do następnego miłego razu.
Tak, tak wiem mam farta, że mam zajebistą rodzinę i całą resztę, tak wiem… - daj spokój. Mało kto tak sobie świetnie radzi mając dwójkę dzieci?!  - powiadasz. Podziwiasz mnie?! Nie daję odczuć, że mam dwójkę dzieci?! – to spodziewałaś się, że będzie ode mnie nimi śmierdzieć? Aaauaa…
Wracam do domu. W metrze ściągam maskę. Przez chwilę patrzę na zmęczoną twarz odbitą w oknie. Odwracam wzrok, nie umiem sobie zajrzeć w oczy. Boję się, że zobaczę dno.