12.08.2011

Znów będą wakacje

Niniejszym uznaję tegoroczne wakacje za nieudane!
Klapa, porażka, ma-sa-kra.
I nie chodzi tu o polskie morze z gwarancją pogody w pakiecie… jakiejś!
A słono w ustach nie robi mi się od kąpieli w tymże, jeno rzygać mi się chce ze zmęczenia.
W pamięci mam wyjazd dwa lata wcześniej. Pierwsze wakacje z rodziną. Dwoje dorosłych do obsługi jednego dziecka. Lajt, tak zwana zabawa w dom. Odespałam, poczytałam, pozytywnie wynudziłam. Dopiero teraz to widzę. Choć wtedy też narzekałam. Głównie na brak swobody, do której tak przywykłam w poprzednim życiu. Ale mimo wszystko było na tyle przyjemnie, że myślałam…
Nie przypuszczałam...
Najpierw była:
Trzydniowa adaptacja. Przełykam jak gorzką pigułę. Choć gul podchodzi do gardła.
Nie krzycz. Nie panikuj. Nie bij siostry. Nie uciekaj. Uważaj osa! Śpijcie proszę, już pora. A właśnie, że uda mi się zsynchronizować drzemki. A żebyś wiedział, bo muszę chwilę odpocząć. Czemu nie śpisz? Nie, nie pamiętałam, żeby jeszcze tego cholernego misia spakować. Wszystko na mojej głowie. Nic innego dzisiaj nie ugotuję. Jedz co jest. Nie jedz już więcej. Boli? A nie mówiłam? Nie wracamy do domu. Tak, to właśnie są wakacje. No przecież tłumaczę. Nie wrzeszcz, mnie też pożarły komary. Co tym razem boli? A kto mnie przytuli? Stop!!!
Potem:
Dwudniowa chwilowa ulga. Bo choć łatwo nie jest i do relaksu brakuje metra to miejsce zostało mniej więcej oswojone. Dzieci polubiły spanie w jednym pokoju. Efektem czego budzą się koło szóstej rano gruchając do siebie jak dwa gołębie giganty. Czyli przeraźliwie głośno. A ja chcę dalej spać. Położyłam się cztery godziny później niż reszta. Ktoś przecież musiał zrobić coś, żeby kolejny dzień wyglądał na udany. Przygotowania do wyjścia na plażę. Ojoj. Ręcznik i kąpielówki? Tia. Wózek, moskitiera, folia przeciwdeszczowa, strój kąpielowy, pieluchy, mokre chusteczki, papier do dupy, ubranie na zmianę (bo zanim zdążę złapać gamonia, zamoczy to co ma na sobie), picie, jedzenie (dla każdego co innego), kapelusz, okulary, krem, spray na robale, ręcznik, wiadro, łopatka, pojemnik na jagody, smoczek, koc, namiocik plażowy. Aha i wszystko razy dwa. Bożesz ty mój. O czymś zapomniałam? Dobrze, że plaża blisko. I morze jest. Piaskownica i ruchomy basen. Szczęście dzieci moim szczęściem.
 Następnie:
 Spięty poślad w następstwie całodniowej ulewy. Dziesięć metrów kwadratowych podzielić na cztery osoby, to jakieś... malusio. Obijanie się o siebie przestaje być zabawne koło południa. Animuję jak potrafię. Zabawiam. Wymyślam. Obiecuję słoneczko. Dzieci przestają reagować. Jestem małoprzekonująca. Płacz i zgrzytanie zębów. Jutro nie będzie padać?! Na pewno.
W kolejnych dniach:
Czasem słońce. Częściej deszcz. Czasem średnio. Częściej lipa.
Dzieci chcą wracać do domu. Zasadniczo ja też. Tylko, że bez dzieci.
Koniec końców:
Lipa, lipa, lipa. Ostatnie pięć dni leje, wieje, wilki jakieś. Dzieci wymagają stałego zaangażowania siły i środków. Zabawek wzięliśmy jak na lekarstwo. Wymyślamy. Zabawa w wyrzucanie rzeczy z szuflad stała się nudna. Akuku w szafie do wyrzygania. Klap klap rączki. Zgaduj zgadula, w której ręce... Na plażę nie chodzimy , bo łeb urywa. Wszystkie ścieżki w okolicy wydeptane. Atrakcje zaliczone. Spacery w deszczu powodują braki w garderobie na trzy dni przed powrotem do domu. Pozostaje grzebanie w worku z brudami, bo pranie schnie od czterech dni i dalej jest mokre. Funkcjonowanie opiera się na stałoporowości posiłków i drzemek. Dzieci nie dają oddalić się na krok. Zaczęłam „doceniać” fakt, że palę… Jedyna pociecha, że jak się zmęczą to pójdą spać.
Chwila dla siebie, na zebranie myśli chociaż. Upewniam się, że nikt więcej mnie dziś nie potrzebuje. Biorę elektroniczną nianię w rękę i jak na powrozie krążę w promieniu stu metrów od domku.
Hany znajduje mnie przycupniętą za rogiem z kiepem w dłoni.
Przytula mnie mocno. Długo milczymy, po czym szepce – chcę na wakacje.
   Ja też. Tylko z Tobą.

Brak komentarzy: